Zapiski z życia - wywiad z Michaliną Grzesiak z bloga Krystyno, nie denerwuj matki
Michał Baniowski: Spytam przewrotnie - Mamo Rysiowa, jak się czujesz?
Michalina Grzesiak: Mam wrażenie, że pytasz o samopoczucie, bo ja z założenia dużo narzekam. Ale wiesz, u mnie jak z alkoholizmem. Podobno nie ma się jeszcze problemu alkoholowego dopóty, dopóki przyznaje się przed samym sobą, że zdecydowanie za dużo się pije. Nie wiem, ile w tym prawdy, ale trzymam się tezy kurczowo. To dokładnie tak, jak u mnie z narzekaniem – muszę i lubię. A poza tym, to mam się dzisiaj wyjątkowo dobrze, chociaż za oknem temperatura topi asfalt i tkanki tłuszczowe ludzi Kiełbas, czyli na przykład moje.
M.B.: Podobno podczas ciąży reagowałaś na to pytanie alergicznie. Jak jest teraz?
M.G.: Porównywanie tego pytania w ciąży i poza nią jest tak bezsensowne, jak namawianie Hindusa na kawałek wołowiny. Pytanie na koniec błogosławionej podróży, kiedy trzesz udem o udo w czterdziestostopniowym upale, walczysz z moczem, który wydaje ci się, że jest, a tak naprawdę go nie ma, to klasyczny samobój pytającego. Dopytywanie „i jak?”, gdy właśnie powstrzymujesz zmutowane gazy prosto z jelita w środkach komunikacji miejskiej i tym samym histerycznie ratujesz własną godność kosztem jeszcze większego bólu brzucha, skazane jest na niepowodzenie.
Poza tym jest to pytanie retoryczne, wiesz o tym? Większość ludzi pyta się ciężarnych o samopoczucie z automatu. Jakby to miał być sens ich życia i źródło kojenia cierpień. A nie jest. Dlatego ja, nieprzepadająca za ciążowym fizusem głośno krzyczałam „sraaaak!”, bo tak właśnie było. Szczerze i dosadnie. Teraz, kiedy hormony ogarnęły już pucz i wróciły na swoje miejsca, jest to wyraz troski nad losem i lubię, jak się mnie czasem zagai.
M.B.: Jakie pytania najbardziej drażnią Cię w tej chwili?
M.G.: Ja wiem… Misia, zrobisz mi loda?
Źródło: Krystyno,nie denerwuj matki
M.B.: Mamo Rysiowa, piszesz o macierzyństwie, o dzieciach i rodzinie, a jednak Twojemu blogowi daleko do bloga parentingowego. Dlaczego tak się stało?
M.G.: Stwierdzam, że pytanie o parenting jest najcięższym kalibrem jak dla mnie, bo ja szczerze nie wiem, dlaczego tak strasznie niechętnie podchodzę do tej kategorii, jako autor i dlaczego nie chcę być tak kategoryzowana. Przypuszczam, że w głowach czytelników blogosfery zakorzenia się coraz mocniej przekonanie, że parenting jest infantylny i sprzedajny, a core jego działalności stanowią barter, polecanie i konkursy okraszone hasłem „Polub fanpage kocyków w misie, szeruj u siebie i czekaj…”.
Niestety, oprócz tego, że sama próbuję cos pisać, jestem przede wszystkim czytelnikiem i patrząc na rynek pod tym kątem często mam ochotę po prostu puścić pawia. Nie ujmując wszystkim – są takie blogi parentingowe, które trzymają poziom i klasę. Nawet jak na moje standardy. Są ludzie, którzy piszą mądrze, rzetelnie i potrzebnie, bo przecież parentingi powinny spełniać przede wszystkim misję. Nie można jednak nazywać pisarzy parentingowymi tylko, dlatego, że w historiach wspominają o dzieciach i rodzinie.
Ja prowadzę pamiętnik. Takie o, zapiski z życia. Za to, za podobne podejście do blogowania, za szczerość i brak nadęcia szanuję Magdę z Matko Jedyna i obiecałam jej nawet, że gdyby kiedyś potrzebowała, to ja ją na pewno adoptuję.
M.B.: Co w ogóle sądzisz o blogach parentingowych? Ile wspólnego mają z rzeczywistością?
M.G.: Ekstremalnie szczerze – jest ich za dużo. Nie wnoszą nic nowego do życia i wyczerpały już wszystkie możliwe wątki na prawo i lewo. Jak smoleńskie komisje śledcze. Przełączasz odruchowo, kiedy zaczynają o brzozie, bo kapie ci z nosa tupolewski gil. Chyba, że jesteś masochistą. Wtedy śledzisz, prażysz popcorn i otwierasz piwko.
Blogi parentingowe są jak komisja smoleńska. Nie są już w stanie zaskoczyć, porwać, zaczarować i wciągnąć tak, jak chociażby mój własny mąż, który zakładając się, że odnajdzie w sieci ponton w kształcie dmuchanej kiełbasy po prostu to robi. W dziesięć minut odnajduje bawarskiego, dmuchanego Bratwursta, zamawia i triumfalnie kroczy po domu pamiętając, że wygraną w zakładzie było codzienne, wakacyjne fellatio.
M.B.: Jakiego typu porady rodzicielskie publikowane w sieci bawią Cię najbardziej?
M.G.: Wszystkie, które zaczynają się od słów: Co zrobić, gdy…, Pięćset dwanaście sposobów na…, Trzy oznaki, że... Bo wiesz, życie sobie, macierzyństwo sobie. Obiecujesz nigdy nie włączyć dziecku Teletubbies. Są podejrzanie upośledzone, mają zasób słów na poziomie kozy i sprzątają odkurzaczem z oczami jak Mesut Ozil. A potem, kiedy o piątej rano stoi nad Tobą taki gnom i głębokością zanurzenia palca w oczodole sprawdza czy śpisz, włączasz mu obłe potwory w pętli. W nieskończoność. Masz dziadu. Bierz, patrz, rozerwij się. Tylko daj spać.
Źródło: Krystyno, nie denerwuj matki
M.B.: Twoje wpisy niejednokrotnie budzą wśród czytelników skrajne emocje. Jedni dziękują Ci za szczerość i nazywanie rzeczy po imieniu, drudzy odsądzają od czci i wiary. Które opinie robią na Tobie większe wrażenie?
M.G.: Jeżeli pytasz czy te, nazwijmy to delikatnie, „niedziękujące” robią na mnie wrażenie, to nie. Już nie, bo kiedyś wstawałam o trzeciej w nocy sprawdzić, czy ktoś mi właśnie nie pocisnął. Jestem zdania, że na siłę nikogo nie trzymam. Przed każdą publikacją czytam jeszcze raz nawet najbardziej kontrowersyjne wyznania i upewniam się w duchu czy się faktycznie z nimi zgadzam. Czy to jest moje stanowisko. Jeżeli czuję niewyjaśnioną pewność ducha, że tak – publikuję. Na którymś warsztacie usłyszałam od Tomka Tomczyka, że warto w ten sposób odsiać, jak to ładnie nazwał, zgniłe jabłka. Polecam. Nikt nie marnuje ze sobą czasu. Odsiewajcie.
M.B.: W jednym z wpisów napisałaś, że denerwują Cię osoby, które mówią Ci jak masz wychowywać swoje dzieci lub hejtują Twoje metody wychowawcze. Teraz, kiedy jesteś znaną blogerką, podobne głosy pojawiają się tak samo często?
M.G.: Nie. Absolutne minimum. Ludzie, którzy są u mnie od dawna wiedzą, że mnie to nie wzrusza. Rzadko daję się wciągnąć w takiego słownego tenisa-penisa na zasadzie, „kto lepiej prasuje rajstopy do przedszkola” lub „jak możesz przy dziecku pić alkohol”. Ale zdarzają się zabłąkane owce, które klikną przypadkiem w styczniu like’a, bo cycki. I myśląc, że to fanpage o cyckach pytają, co za kupa, kiedy
w kwietniu napiszę np. o przyrządzaniu śledzia. Ryzyko zawodowe.
M.B.: Wiele osób wypomina Ci wulgaryzmy. Jak to z nimi jest? Szczere teksty wymagają szczerego języka?
M.G.: Nie. Ja bluźnię, bo lubię. Uwalniam w ten sposób siebie, nikogo nie oszukuję, że jestem inna i nie staram się dopieszczać opinii publicznej. Nie chce mi się. To jest wygodniejsze i proste. Taki dajmy na to Radek Majdan raz się zapomniał i spalił buraka przed całą Polską, kiedy uklepując łysą polanę wykorzystał słowo na „k” tyle razy, że więdły uszy. Nie chcę być jak Radek Majdan. Zgłaszam otwarcie – bluźnię. Nie cisnę w prawdzie jak taki klasyczny Seba z nerką na klacie i spodniami z ortalionu, ale jak piszę o emocjach to na całego. Emocje to też dobrze wykorzystana ku*wa. Za to wielkie chapeau bas dla „Użyj Wyobraźni” i autora, Bartka Biernackiego.
M.B.: Nazwa bloga to zapewne zwrot, którego często używałaś w stosunku do swojej córki. Gdy na świecie pojawił się Jerzu, ten na pewno również miewał swoje humory. Zastanawiałaś się wtedy, czy nie podmienić imion w nazwie strony?
M.G.: Nazwa bloga nazwą bloga. Imię dla dziecka wybraliśmy z Grześkiem tak, że w wykropkowane zdanie: ”…., nie denerwuj matki!” wstawialiśmy poszczególne opcje. Krystyna brzmiała najgroźniej. Ten kuriozalny proces wyboru imienia nadawał się jak ulał na flagowe hasło równie kuriozalnego podejścia do wielu spraw. Do życia, macierzyństwa i związku. Nie było sensu rebrandingu po urodzeniu Jurka. „Krystyno, nie denerwuj matki” to już nie tylko nazwa bloga, to jest spojrzenie na świat.
Źródło: Krystyno, nie denerwuj matki
M.B.: Oprócz Ciebie bloga tworzą także Krystyna, Jerzu, Twój mąż na stronie podpisany jako GG oraz pies Kisiel. Jak Twoja rodzina odnajduje się w blogowej konwencji, którą jej proponujesz?
M.G.: O ile Grzesiek jest ze wszystkim ok, o tyle nie opuszcza mnie nadzieja, że dzięki otwartemu
i zdystansowanemu opowiadaniu o dorosłości, wychowam wolne i nieuwięzione w stereotypach głowy. Na przypuszczeniach, póki, co, kończę. Ciężko wyciągnąć coś więcej od rocznego dziecka, niż „pa-pa-pa”, które jest odgłosem koparki paszczą.
M.B.: Na zdjęciach Wasza współpraca wygląda cudnie. Czy domownikom zdarza się czasem tupnąć nogą i odmówić pozowania?
M.G.: Przejrzyj to jeszcze raz, szczególnie zdjęcia na Instagramie, i wróć do mnie z tym pytaniem. Nawet jak odmawiają, to ja to uwieczniam i pokazuje. Nikt nie ma na socjalach większego bałaganu w zdjęciach niż ja, serio. To pewnie, dlatego, że jak i z bluźnieniem, tak i tu nie mam zamiaru się powstrzymywać
i udawać. Po raz kolejny powiadam wam – tak jest łatwiej i leniwiej. Ja jestem w tym przypadku Bam Margera z Jackass wkręcający rodziców, który nie pytał nikogo, czy na potrzeby programu może matce wpuścić do kuchni aligatora. A umówmy się – to było zabawne.
M.B.: Czytając Twoje wpisy można dojść do wniosku, że nie odpuścisz żadnej życiowej sytuacji i bardzo chętnie opiszesz ją z Twojego punktu widzenia. Ile procent Waszego życia zachowujesz wyłącznie dla Was?
M.G.: Moi czytelnicy widzą niewiele. Kiedyś każda okazja wydawała się idealną do pisania. Teraz muszę mieć bodziec, takie dźgnięcie kijem w środku – TAK! Napisz o tym! To jest fajne. Chyba dorastam. Duchowo, życiowo i literacko. Wolę pisać mniej, ale konkretnie. Jeżeli komuś wydaje się, że pokazywanie męża w majtkach i z kudłatą klatą, albo mnie z brudną głową i czternastym podbródkiem to dużo, bo pani Ania, to by nawet brudnego buta nie pokazała, a ja tu z całym, ubłoconym gumiakiem na wierzchu wyskakuję, to nie może się bardziej mylić. Wiesz ile emocji siedzi poza takimi brudnymi włosami w mózgu i nijak nie daje się złapać w słowa? Klikane literki? Te są najcenniejsze. I tajne. Tam mam klucz ja jedna jedyna.
Źródło: Krystyno, nie denerwuj matki
M.B.: O jakiej sferze Waszego życia nigdy nie napisałabyś na blogu, Mamo Rysiowa?
M.G.: Nie piszę o wielu rzeczach ze względu na szacunek do ludzi, których te sprawy dotykają. Między innymi o rozwodzie Grześka, rodzeństwie moich dzieci z tamtego związku, niektórych relacjach rodzinnych. I wcale nie, dlatego, że to temat niechwytliwy, nielubiany i nudny, bo z każdej sytuacji można wyciągnąć zabawną esencję. Nawet z piątego czytania projektu ustawy o ułatwieniu wykonywania działalności gospodarczej w Kleszewie. Podejrzewam nawet, że kontentowo wykopałabym małe źródło ropy naftowej za altanką na rodzinnym ogródku działkowym, a kasa za kliknięcia płynęłaby do mnie jak Wisła, ale nie. Ustaliliśmy kiedyś granice i się ich trzymamy. Nieźle, co?
M.B.: Nieźle, nieźle. Nieźle też, że już w październiku tego roku ukaże się zatytułowana tak samo jak blog książka. Co będzie w środku?
M.G.: Same smaczki. W beztroskie życie puka dorosłość i facet. Akurat ten, którego nigdy nie chciałam, ale wystawiony, środkowy faker losu pukający w czoło miał inną wizję przyszłości. Absztyfikant przynosi piękne kwiaty raz, drugi, trzeci. Miękną mi poślady. Robię herbatę, gniotę ziemniaki na obiad, później systematycznie tkam śniadania z jajkiem na miękko i segreguję mu gacie. Zaraz za mężczyzną puka dziecko, kredyt hipoteczny i popsuty Opel w gazie. Normalne, weekendowe wstawanie z łóżka na Teleexpress i poimprezowego kaca zamieniam w przeciągu pół roku na mleczne pobudki przed wschodem słońca i seanse z Wróżbitą Zefirem w telewizji o charakterze lichwiarskim. Jedynej takiej działającej całą dobę.
Reszta jest wynikiem następstw. Bycia odpowiedzialnym za cudze życie, obowiązku pokazywania się z dobrej i moralnej strony, wewnętrznej potrzeby wojaczki o ciężki związek dla dzieci. I dla nas. Książka jest dokładnie o tym, o czym opowiedziałam Ci w tym wywiadzie. Jest notatką z dotychczasowej przygody bycia dorosłym.
M.B.: Kto powinien ją przeczytać?
M.G.: A kto nie powinien?
M.B.: Jak zamierzasz uczcić premierę książki?
M.G.: Będę pić, mówić dużo i głośno, czytać fragmenty na głosy, z podziałem na role, oddychać z ulgą, że udało się wydać przed trzydziestką, wyznawać miłość przyjaciołom w alkoholowym widzie i jeść kebaba. Zawsze jem kebaba wracając z miasta po udanej imprezie.
Źródło: Krystyno, nie denerwuj matki
M.B.: Brzmi jak dobry plan! Wróćmy do bloga. Krystyno, nie denerwuj matki to właściwie nie tylko blog, ale także brand odzieżowy. Jak udaje Ci się godzić te dwie działalności z życiem rodzinnym?
M.G.: Nie udaje. Niestety nie mam czasu na wszystko, a ostatnimi czasy skupiłam się na książce i innych artystycznych ofertach. Ale o nich, póki, co, cicho sza. Nie chcę zapeszać.
M.B.: Czyli, że oprócz książki szykuje się coś, na co w najbliższym czasie Twoi czytelnicy powinni wyczekiwać?
M.G.: Może…
M.B.: Spodziewałaś się, że blog rozwinie się aż do takich rozmiarów?
M.G.: Nigdy. Ale apetyt rośnie w miarę jedzenia, pamiętaj.
M.B.: Czy w związku z tym wyobrażasz sobie, że mogłabyś to wszystko rzucić i, tak jak w jednym z wpisów, być np. motorniczym, księgową albo ekspedientką w sklepie?
M.G.: Wyobrażam sobie. Wiem, że kiedyś skończę. Ale jeszcze nie teraz.
M.B.: Blogowanie, jako sposób na życie – polecasz?
M.G.: Ja z tego nie żyję, nic nie wiem o blogowaniu, które miałoby mnie utrzymać. Jeżeli jednak lubi się pisać, umie sprzedać swój styl, język i zachęcić do dyskusji o poglądach – jak najbardziej. To taki charakter pracy, w której nie musisz zakładać stanika, spodni, zakręcać wałków, a interesy załatwisz nawet z perspektywy muszli klozetowej. No nie fajnie? Fajnie.
M.B.: W takim razie blogowanie, to może dobry sposób na zarabianie pieniędzy?
M.G.: Nie w moim przypadku. Nie bezpośrednio blogując. Ale wiem, że można i ja takich ludzi szczerze podziwiam.
M.B.: Nie zamierzam klepać biedy ku chwale ojczyzny – piszesz. Jak często dostajesz komercyjne propozycje i jak często z nich korzystasz?
M.G.: To jest niefortunnie postawione pytanie. Ja zapytałabym, z jakich do tej pory propozycji skorzystałam i dlaczego właśnie z tych. Bo z automatu np. odpycham sesję w parku dla portalu „xyz” tarzając się
w trawie i klockach od producenta za tysiące marsjańskich dolarów. Za to ekstremalnie chętnie wezmę już foto książkę za jakieś grosze, bo mogę wyssać z niej dużo więcej dla siebie. I dla wspomnień. Wiesz, ja to jestem taka sentymentalna meduza biznesu. Miękka galareta wypełniona słonymi łzami wzruszenia. Absolutnie ostatnia ameba do przytaczania w dyskusjach o sensie zarabiania na blogu. Ja - Autorka. Nie ja – Businesswoman.
Źródło: Krystyno, nie denerwuj matki
M.B.: Która wobec tego, propozycja współpracy za pieniądze była dotychczas najciekawsza?
M.G.: A nie za pieniądze? Te mnie bardziej kręcą. Fragmentem własnych tekstów współtworzyłam r-e-w-e-l-a-c-y-j-n-ą sztukę „Projekt Matka” szczecińskiego Teatru Kana. Takie sytuacje to coś, z czego jestem dumna i o tym chcę opowiadać.
Rozmawiał: Michał Baniowski